Zajeżdżamy autobusem wycieczkowym do Warszawy. Podkoszulki z Najkiem, białe skarpety wciśnięte w sandały, takie statystyczne klimaty. Parkujemy przy Ogórkowej Dwanaście, bo to niby blisko Nowego światu. Nagle zza węgła wyskakuje Lis i celuje kałasznikowem w wychodzącego z Trafficu Hołowni. Hołownia robi unik, odbija się od ściany księgarni, wybija łukiem w powietrze, po czym zawisa trzydzieści centymetrów nad chodnikiem, niczym Tom Cruise w Mission Impossible. Jakaś pani w moherce z przejęciem krzyczy, że cud, że stop, zatrzymać ruch uliczny i dzwonić do Papieża. Hołownia pokonał grawitację.
Tymczasem za śmietnikiem czai się Wojewódzki z plecakiem wypełnionym koktajlami Mołotowa. Ten to nikomu nie przepuści, tylko z przejęciem rzuca szlachetnie wybuchowym trunkiem w każdego kto się nawinie. Dwie przypadkowe Ukrainki w popłochu uciekaja do pobliskiej ciuchbudy.
Wrzaski i piski przerywa Godzina Wu. Madonna leje na tradycję, Wiśniewski publicznie spowiada się ze stanu swojego odbytu. Nieopodal przechadza się Poniedzialek, jako jednoosobowa i samozwańcza Parada Równości.
Wycie syren zamilka i w nagle powstałej ciszy słychać, zupełnie nie na miejscu, skrzypniecie otwieranych drzwi sklepowych. To z Bliklego wychodza Grycanki. Niczego nieswiadome idą do taksówki, wlokąc za sobą siatki wypchane pączkami.
Stoimy, patrzymy, i z wrażenia pocą nam się pachy. Mrugamy ślepiami i pstrykamy aparatami. Słoneczko przypieka. Robi się coraz goręcej i coraz bardziej nudnawo, więc zbieramy się do kupy i idziemy na lody.
Te od Dody.